Jaskinie Diros, wrak Dimitros i Monemvasia, czyli dzień więcej niż na 100%. Ale zacznijmy od początku. Na plaży Vathi spędziliśmy kolejny dzień nigdzie się nie ruszając. Mimo piątku, ludzi na plaży było jak na lekarstwo. Jako, że wieczorem temperatura łagodnie spada do 30 stopni, trudno nam było rozstać się z szumem fal i łagodnym piano na plaży. Nocą odwiedziły nas niespodziewanie kojoty, które donośnym wyciem szukały chyba księżyca. Dźwięki te za to nie obudziły naszych russeli, które spały głębiej od nas. Były całkiem blisko. Rankiem zaplanowaliśmy zwiedzanie jaskiń Diros. I tak oto, po pół godzinie jazdy, docieramy do celu. Jaskinie, to moim zdaniem obowiązkowy punkt programu w tej części półwyspu. Kupujemy bilety, bierzemy dwóch gapowiczów (russele) do plecaków i wyruszamy w przejażdżkę łodzią po jaskini. Trasa, choć niezbyt długa, robi wrażenie majestatycznymi zjawiskami krasowymi. Poza tym daje, choć trochę ochłody w ten upalny dzień. Za dzisiejszy cel obraliśmy sobie oddaloną o 100 km Monemvasię. Z kilometrami pokonywanym w kierunku wschodniego Peloponezu robi się luźniej, a wyglądając przez okna, podczas jazdy, widzimy kolejne miejsca, gdzie można by było stanąć. Przybywa też kamperów, mijanych z naprzeciwka. To dobry znak. Widząc na zakręcie drogi, w dole na plaży, wrak statku, postanawiamy, zboczyć z trasy i zatrzymać się na krótką kąpiel w pobliżu wraku. Statek stoi tu od lat i rdzewieje. Myślę, że jakby stał na zatoce puckiej to „nasi” szybko by sobie z nim poradzili, szlifierkami kątowymi, wieczorową porą. Ale tu stanowi, jedynie atrakcję turystyczną. Jadąc dalej na wschód wyjeżdżamy na równinę. Jedziemy przez bezkresne sądy pomarańczowe, sady limonek. Dla nas ludzi północy to bardzo egzotyczny widok. Po drodze kupujemy owoce, które pachną i wyglądają zupełnie inaczej od tych z Bidronki. Pomarańcze, nie mają perfekcyjnej skórki, na zewnątrz, są miejscami lekko zielone, to, za to są wyjątkowo soczyste i słodke. Cytryny, po rozkrojeniu, są lekko pomarańczowe i stanowią perfekcyjne uzupełnienie bułgarskiego ginu… .
Finalnie dojeżdżamy do Monemvasji. Monemvasia, zwana Gibraltarem wschodu , to ogromna skała wyrastająca z morza u wybrzeży Peloponezu, połączona ze stałym lądem wąską groblą. Położona od strony morza stara osada, jest niewidoczna i praktycznie niedostępna od strony lądu. Od strony morza chronią ją potężne fortyfikacje. Kto tego dokonał? Historia Monemvasii jest podobna do Methoni. Miasto założyli Bizantyjczycy, którzy władali nią przez 700 lat, w XIII wieku przejęli je Frankowie, krzyżowcy, chrystianizujący te tereny, ale uwaga, po trzy letnim oblężeniu. Można sobie tylko wyobrazić co działo się w mieście podczas tego oblężenia. Za Franków miasto kwitnie, za sprawą handlu, m. in. winem (słynna małmazja), jak i za sprawą piractwa i łupienia Italskich statków. Nie wiem jak to możliwe ale miasto liczy w tych czasach 50 tysięcy mieszkańców. Patrząc na te mury, wydaje się to niemożliwe. Później, w XV wieku, przyszli Turcy ale miasto zajęli dopiero 100 lat później. I wtedy straciło swoje znacznie i wyludniało. Dziś tylko mury, wąskie uliczki, budowle, opowiadają historię. Warto przystanąć tu na chwilę i zobaczyć to miasto, twierdzę. Po kolacji w restauracji na stałym lądzie, udajemy się na oddaloną o 20 km, odosobnioną miejscówkę, rekomendowaną przez Kasię i Andrzeja, których serdecznie pozdrawiamy. Wreszcie jest to – wolność, spokój i w zasadzie nikogo dookoła. CDN
Facebook Comments